16.11.2014
Bogatsi o doświadczenia dnia wczorajszego wyruszyliśmy na podbój kolejnych części Delhi. Szlakiem religijnych fanaberii hinduskich, za pierwszy obiekt wędrówki obraliśmy kolejny moloch wiary, czyli Lotus Temple.
Świątynia w kształcie kwiatu lotosu na tafli jeziora, jednoznacznie przypominająca Operę w Sydnej, będąca siedzibą religii Bahá’í z XIX wiecznej Persji. Religia multireligijna choć monoteistyczna, wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną, kochajmy się i módlmy tak jak każdy lubi. Justyna podsumowała słusznie – religijne esperanto. Budowla znów dość nowa, bo z lat 90, a w srodku panowała tylko cisza. W sensie chodzili i pilnowali żebyś przypadkiem nie wydał ani dźwięku, a gdy zdarzyło ci się tak zgrzeszyć, lub chwycić za aparat, groźnie przykładali sobie palec do ust. Z milczącym ‘szzzzzzzzzzzzz’. W sumie ładna z daleka, z bliska nie robiła aż takiego wrażenia. Zwłaszcza gdy przyjrzeć się zapyziałym basenom, symbolizującym wodę, na której unosi się ten australijski kwiat lotosu. Dobrze że po chamsku wcisnęliśmy się w gargantuiczną kolejkę, gdyż długie oczekiwanie było by nie warte.
Zahaczając o market, w którym pani plastikowymi spinkami związała suwaki w plecaku, abym przypadkiem nie ukradł czegoś wartościowego, ruszyliśmy ku stacji Khan Market. Gdy wyszliśmy na powierzchnię, zorientowaliśmy się że jest coś nie tak. Zajęło nam chwilę, gdy pojęliśmy że jest to brak wszech ogarniającego pyłu, smrodu i brak braku chodników. Cywilizacja współczesna. Szok. Podeszliśmy do stojących na uboczu dwóch tuk tuków, które w ciągu mniej więcej 1.5 sekundy zamieniły się w sześć tuk tuków których kierowcy zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Wybraliśmy radośnie dwa zanim zaczęli wyrywać nas ze swoich rąk i pojechaliśmy w kierunku z góry upatrzonym :
Humayun’s Tomb
Zrobiło wrażenie. W końcu co UNESCO to UNESCO. Piętnastowieczny kompleks grobowców, z centralnie umieszczonym grobowcem Humayunsa, kimkolwiek był. Rozległe zielone tereny, otoczone murem po którym można swobodnie spacerować, i wpaść do dziur które z jednej strony są schodami, a z drugiej dwu metrowym spadkiem na schodów początek – u nas, po pierwszym połamanym by zamknęli.
Oczywiście granica jest cienka, między tym co ładne, a tym co mniej ładne.
Sam główny grobowiec jest naprawdę śliczny, i pachnie prawdziwą historią. Obeszliśmy go wzdłuż, wszerz i dookoła. Zwiedzaliśmy również pomniejsze okoliczne mniejsze grobowce, mniej ważnych rezydentów.
No i nie dało się przejść obojętnie obok reklamy fantastycznego festiwalu, reklamowanego tuż przy fantastycznej toalecie na terenie kompleksu.
Podniesieni na duchu, zachwyceni tym co zobaczyliśmy, postanowiliśmy ruszyć dalej. Podczas opuszczania kompleksu, zanim się zorientowaliśmy, siedzieliśmy w jednej ciasnej taksówce.Zanim powiedzieliśmy India Gate, znaleźliśmy się w drogiej restauracji a taksówkarz spał czekając aż
skończymy jeść. W sumie potrawy były dobre (Mutton Roganjosh w moim przypadku, czyli baranina w pikantnym tłustym sosie), ale przy cenie która była prawie polska, zdecydowanie przepłaciliśmy. Zdecydowanie. Ruszyliśmy dalej tłumacząc panu taksiarzowi iż wszystkie rzeczy do których chce nas zawieźć, już widzieliśmy . Ten nie zrażony, z uporem maniaka wertował przygotowaną książeczkę z obrazkami, zachęcając nas do kolejnych odwiedzin turystycznych punktów na mapie Delhi.
W końcu opornie przyjął do wiadomości że interesuje nas tylko India Gate i srodze zawiedziony tym faktem odwiózł nas na miejsce. Które było ładne, monumentalne, ale ostatecznie nie specjalne. Ot łuk triumfalny (choc ten akurat fatalistyczny, bo związany z poległymi z IWŚ) jak wiele innych.
Za to, spotkaliśmy całkiem miłego i kontaktowego pana tuk tuka, który niestety był sam, a my jeszcze nie jesteśmy na etapie odważenia się na podróż w 6 osób razem w takiej puszce. Pan więc zadzwonił po brata, który przybył po pięciu minutach które trwało minut dwadzieścia pięć, a ci zawieźli nas do Lodi Garden, gdzie mieli na nas grzecznie czekać (zanim im zapłaciliśmy !). Gdy jechaliśmy nie dało się nie zauważyć, że tutejsze ulice i chodniki są dla lepszych ludzi robione. Choć właściwie to przede wszystkim są. Podział kastowy zniknął tylko oficjalnie. Najładniejsze domy dookoła, oczywiście okazały się być dla polityków i oficjeli. Klasa próżniacza ma się dobrze wszędzie. W samym parku znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie.
Trzy pokolenia anglików które wychowały hindusów, sprawiły iż ci (których stać) lubią piknikować. Freesbie, badminton, kocyki, muzyka, tańce i zabawy. Rodziny z dziećmi, zakochane pary, roześmiane grupki znajomych, Europa w środku Azji. Park piękny, zadbany, zielony, z zabytkowymi grobowcami w środku, do których można spokojnie wchodzić. Tylko dziwny zakaz kręcenia filmów (ale nie robienia zdjęć), o którym oznajmił mi pojawiający się znikąd pan ochroniarz. Wytłumaczyłem mu grzecznie że GoPro robię tylko zdjęcia, i żeby nie dygał, nikogo nie nagram i nie ukradnę mu duszy.
Mijając pierwszych od przyjazdu ludzi uprawiających bieganie, którzy przypomnieli mi jak bardzo tracę tu formę (Karol, i tak i tak nie masz szans ;)), poszliśmy do braci tuk tuków i ruszyliśmy do stacji metra, i do domu. Ci chcieli zostać naszymi drajwerami na zawsze, więc nawet poczęstowali numerem telefonu, tak na wszelki wypadek.
A my po tym w sumie spokojnym dniu (w porównaniu do wczoraj) wróciliśmy do hotelu, wyspać się przed kolejnym tygodniem pracy, który jak się później okazało, nie miał być tak sielankowy jak zakładałem. No i musimy zaplanować wycieczkę do Agry i Jaipuru.
W chwili obecnej jest 21.11.2014, wybija godzina 24.40, a ja ledwo widzę na oczy, ale nie mogłem pozwolić sobie na pozostawienie wiernych czytelników bez kolejnego wpisu 😉 . Jeszcze tylko spakować się i pobudka o 5.00 gdyż wyruszamy na weekend do Jaipuru ! Na pewno będę w wyśmienitej formie po 3 godzinach snu.
Post ten powinien pojawić się wczoraj, ale bardzo miłe, acz niespodziewane okoliczności sprawiły iż nie było czasu go umieścić. W przyszłym tygodniu relacja z zaskakującego czwartku i weekendu w Jaipurze :).